piątek, 13 lutego 2015

Kryzys dnia trzeciego + żenujący żart

Podróżując przez całe życie, zmieniając miejsca i ludzi wokół siebie, odkryłam kiedyś zależność między początkiem wyprawy a poziomem motywacji, zmęczenia itp. Nie celowałam nigdy w jeden konkretny dzień, np. koniecznie trzeci. Manipulowałam swoim pojęciem w zależności od sytuacji, tłumacząc współtowarzyszom męki, że "spokojnie", "nie ma się co martwić", "przejdzie nam, to tylko kryzys dnia (tu wstaw liczbę, która oznacza ilość dni od początku podróży). I chyba zawsze było to między 3 a 5 dniem wyjazdu. Kryzys objawiał się na różne sposoby: były kłótnie ludzi, którzy się na wyjeździe nie dograli (czasem między nimi, nie zawsze koniecznie ze mną ;P), był brak chęci zrywania się wcześnie rano z łóżka/śpiwora, było spowolnienie ruchów, chęć skrócenia trasy lub po prostu tylko marudzenie.


Nazywałam to kryzysem dnia (j.w.) i chyba faktycznie najczęściej używałam liczby "trzy". Jakie było moje zdziwienie jak na zajęciach z... interkulturowości usłyszałam takie pojęcie. Nam, stażystom, zapadło ono intensywnie w pamięć i plan stażu. Byliśmy na niego przygotowani. Powiedziano nam czym się objawia i jak sobie z tym radzić. Powiązano to z szokiem kulturowym i wręcz obiecano nam, że nas dotknie....

A tu dzień trzeci przychodzi, słońce świeci i to ciepło i mocno. Przydają się okulary przeciwsłoneczne. Na balkonie ogromnego mieszkania pozwalam sobie zrobić zdjęcie w samej króciutkiej piżamce. Nasz mentor i opiekun stażowy, Hiszpan, wbrew stereotypom i ostrzeżeniom, przychodzi po nas 10 minut przed czasem. Wszystko super!

No dobra, pewnie trzeba inaczej policzyć. Pierwszy cały dzień to była podróż przez Europę. Drugi to sobotni relaks z widokiem na morze i mewami w Alicante, trzeci - słoneczna niedziela, której nie zakłócała nawet świadomość, że mieszkamy w imigranckiej dzielnicy Lorci, bo napotkani Arabowie i Murzyni udawali, że nie zauważają bladych (białych!) kobiet. Czwarty, bez liczenia dnia podróży to trzeci, to początek stażu, prozaiczne sprawy, zakupy w markecie, który nie zamyka się na sjestę, nowi znajomi.... luz...

Nie podłączona butla z gazem okazuje się być pusta, będzie kupiona nowa, kiedy? mañana... Bo wiecie, to nie jest takie proste, bo żeby kupić gaz, to się dzwoni na taki numer a tam nie ma konsultanta tylko maszyna... wciśnij numerek i takie tam.... czekamy. Robi się zimno. Mamy elektryczne grzejniki, ale kto kiedyś w Hiszpanii mieszkał ten wie, że po chwili znowu jest zimno (tłumacząc współlokatorkom, bo znam się przecież na tym, działanie budynków i mieszkań, wyjaśniam, że mury są nie ocieplone a okna jednoszybowe i nieszczelne). 4 grzejniki i 4 laptopy, światło i jedyny elektryczny palnik (gazu jeszcze nie ma...)... Boom! Poszły korki. Drugi raz. Trzeci. Czwarty. Nawet co 20 minut nam się udało te korki wywalić.

Zaczyna padać. Najpierw tylko trochę. Północ Hiszpanii tonie pod śniegiem. Żarty z zimy stulecia przestają być śmieszne. Przenosimy grzejnik do salonu, skupiamy się. Ludzie też są fajnymi grzejnikami. Gazu dalej nie ma, a butla, z której ogrzewana jest junkersem woda w kranie, podobno się kończy. Ciągle jest śmiesznie - "jak przyjdziemy nie umyte to może uda się coś szybciej załatwić?".  Co raz zimniej. Co raz śmieszniej.

Środa, słońce znowu nas odwiedziło. Spacer przez miasto do drugiego biura, pięknie. Gaz można kupić w sklepie koło nas, wszystko już załatwione. Tylko kosztuje 20 Euro... Nie miałyśmy za nic płacić do mieszkania, ale cóż zrobić. Chcemy być czyste. Ja chciałabym też gotować, ale koleżanki są przeciwne kupowaniu drugiej butli. Tą od junkersu przekładamy do kuchenki, nową dajemy do junkersu. Musi nam wystarczyć. Jestem zmęczona, złoszczę się mimo, że wiem, że tak jest sensowniej. Przyzwyczaiłam się, że mieszkam sama i sama decyduje o jakości mojego życia. Jest zimno. Boli mnie głowa (następnego dnia przypominam sobie dawno nie używaną zasadę, że "za 24 godziny będzie padał deszcz). Wszystko źle. Marudzę w rozmowach na czacie. Kryzys szóstego dnia.

Wolałam moją własną zasadę kryzysu, niż naukowe teorie. Praktykę niż wyssaną z palca teorię. Strach przed nie-do-gadaniem się, to jeszcze nie szok kulturowy. Toleruję zachowanie Hiszpanów i Arabów, Włochów, Rosjan i wszystkich których tu spotykam. I jedyna kultura, z którą mogłabym mieć problem gdybym koniecznie chciała to kultury bakterii w koszu na śmieci i zlewie ;)

Czwartek. Do późnego popołudnia lało. Według mojej informacji pogodowej, tego dnia w ciągu 30 lat padało 4 razy. Katerina mówi, że pogoda jest nie typowa. Teraz czekam tylko na śnieg (nie padał tu od 10 lat).

Zachciało mi się jabłek, a tutejsze jabłka smakują jak plastikowe. Pomidory są dobre, a tuńczyk w puszce tani. Wiemy już co zrobić ze śmieciami, pralka pierze i nie wywala korków. Jutro ma być znów słońce i idziemy zwiedzać zamek.
A na pocieszenie dla Was zdjęcie na kałuże na drodze, czyli sjestowy widok z okna.

I na koniec żenujący żart i suchar sucharów.
Dlaczego Pan Jezus trzeciego dnia zmartwychwstał - bo miał kryzys dnia trzeciego i chciał wrócić do domu. Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz