poniedziałek, 7 lipca 2014

Kraków i Kazimierz na dobry początek

Jak dostać wizę do Stanów? 
Zaczynając od wejścia na stronę ambasady albo konsulatu USA :)
Można w internecie znaleźć całe poradniki jak wypełnić wniosek i dokąd go składać. Ja wybrałam Kraków, bo to zdecydowanie bliżej i taniej można dojechać polskimbusem. Choć potem się okazało, że dzięki niemieckim katolikom i ich świętowaniu Zesłania dokładnie w 50 dni po... mam transport samochodowy, zwiedzanie i inne udogodnienia :)


O wypełnianiu wniosku.
Dużo roboty, dużo pytań, na które najlepiej odpowiedzieć po prostu szczere. Nie trzeba mieć zaproszenia, kupionych biletów ani zarezerwowanego noclegu, ale dobrze mieć podstawowy plan i kogoś znajomego w USA. Zajmuje to trochę czasu i w zależności od płci są różne pytania! Kobiety, z tego co się zorientowałam, maja mniej pytań albo mniej szczegółowe. 
Za proces wizowy najlepiej zapłacić karta płatniczą, bo wtedy można się umawiać na spotkanie dosłownie parę chwil po dokonaniu płatności. Na wizytę czeka się różny czas, w zależności od ilości chętnych. Dla mnie to był ponad tydzień. I co najważniejsze, można składać wniosek o wizę w konsulacie czy ambasadzie nie tylko w Polsce. Mieszkając na stałe za granicą, ale mają obywatelstwo polskie, można złożyć w miejscu swojego zamieszkania. 

Rozmowa z pracownikiem konsulatu.
To co było dla mnie najbardziej skomplikowane i rozwiązało się dzięki temu, że miałam towarzysza podróży, to zakaz wnoszenia telefonów komórkowych. Na szczęście mogłam zostawić wszystkie rzeczy osobiste Kubie, który w kawiarence naprzeciw konsulatu popijał kawę. Nie trzeba brać ze sobą zdjęcia w formie analogowej - taka informacja, która dość sprzecznie była prezentowana na stronie. 
Kolejka, kolorowe karteczki, bramka na metale, pobieranie odcisków palców i oczekiwanie na rozmowę. Jestem wśród moich znajomych chyba jedyna osobą, która musiała odpowiedzieć na tak dużo pytań, z pytaniem o ulubionego architekta włącznie o.O
Rozmowa ogólnie była przyjemna, z wielu rzeczy, takich jak np zarobki tłumaczyć się nie musiałam. Ale np musiałam się tłumaczyć z mojego pierścionka - zmieniającej kolory obrączki, czy przypadkiem nie jestem zamężna albo zaręczona, bo przecież nie podałam tego na wniosku.

Kraków na jeden dzień. 
Wyjechaliśmy z Wrocławia, tzn ode mnie z domu, krótko po 5 rano. Wizytę miałam umówioną na godzinę 8:30, po wizycie, z której wyszłam w sumie całkiem szybko, przechodząc przez Informację Turystyczną z zapytaniem o wszystko (no przecież!), w tym o miejsce na zjedzenia śniadania, z którego nie skorzystaliśmy, dotarliśmy do miłego miejsca z przepysznym śniadaniem na ulicy Brackiej. Potem słyszałam plotki, że to knajpa samego Turnaua, którego wg oficjalnej wersji widzieliśmy po drugiej stronie ulicy :)
Potem był spacer śladami informacji turystycznych, sklepów z pamiątkami i kościołów. Chciałam jeszcze załapać się na Free Walking Tour trasą żydowską i w zasadzie załapaliśmy się troszeczkę, bo już na samym Kazimierzu dołączyliśmy  na chwilę do grupy i dowiedzieliśmy się paru ciekawostek.



Przy jednej z synagog była księgarnia, w której znalazłam plakat, który czekał zdecydowanie na mnie :) i nawet na papierze opakowującym go było napisane "Palestyna" (tak na mnie mówią co poniektórzy ;)).


Kościół Mariacki, który polecany nam był do zobaczenia w pierwszej napotkanej IT, zrobił na mnie ogromne wrażenie - było w nim tak niesamowicie ciemno :) i muszę przyznać, że jest chyba ładniejszy od Wrocławskiej katedry ;)
Po drodze zaczepiali nas różni zaczepiacze oferując przejażdżki meleksami (160zł za melex), zniżki na pamiątki i zapraszając do swojej restauracji. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby wszyscy nie mówili do nas z założenia po angielsku... Ja odpowiadałam po polsku, bo co się będę wysilać ;)
A największe wrażenie zrobił na mnie sam Kazimierz. Pewnie trochę przez tych naganiaczy, a może przez to, że ostatnio rzadko zwiedzam polskie miasta, czułam się jakbym była zagranicą gdzieś na południu. Klimat trochę włosko-francuski i domieszką bałkańskich odczuć. No i bardzo żydowsko :) Zostaliśmy przekonani przez pana kelnera do wejścia do akurat tej restauracji dzięki temu, że obiecał żydowską muzykę na żywo. I nawet z 40 min, może 1 godzinę pograli. Mi się bardzo podobało, w końcu jestem żydofilem :) Koszerne jedzenie oczywiście też mi smakowało, najadłam się za dwóch i odkryłam, że do lemoniady można dodać kiwi i będzie super smakować.

W drodze powrotem spałam i gadałam przez sen, mając szansę pokazać się z najgorszej towarzysko strony mojemu towarzyszowi podróży.

Dwa dni później Kuba też dostał wizę i... lecimy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz