środa, 16 lipca 2014

Kto zbiera burzę w NYC? [zdjęcia]

Zostaliśmy dość delikatnie wyrzuceni do amerykańskiego serialu, tylko nie wiem którego. Byle nie CSI, choć minął już nas pierwszy radiowóz NYPD. Pomieszanie przedmieści w Queens i wielkiego... eee... gigantycznego miasta.
Na razie zawodzi nas pogoda, o czym niestety w przypadku NY wiedziałam od dawna, że tak będzie. Uniemożliwiła nam realizację jednego planu i zarazem mojego challenge by nie przesypiać wschodów słońca. Plan był prosty, żeby zobaczyć Manhattan o wschodzie słońca, czyli w pomarańczowej poświacie. Mieszkamy po właściwej stronie, ale w sumie dobrze, że zrezygnowaliśmy przez prognozy burzowe, bo do tego najatrakcyjniejszej części, to jednak mamy daleko.
Bez żadnych jet lag'ów wstaliśmy przed 8 czasu lokalnego i wyruszyliśmy na podbój Manhattanu.
Najpierw na pieszo nad rzekę i nad rzeką East River, by zjeść tam drugie amerykańskie śniadanie z widokiem na wieżowce. Składało się z białej bułki i masła orzechowego, bo co innego jest bardziej amerykańskie?
Dalej, gdy znudziło się nam chodzenie wsiedlismy do metra linii N, by po przesiadce na pięknej wykafelkowanej stacji wsiąść w R, które zawiozło nas na sam koniec dolnego Manhattanu. Jest tam port promu płynącego na State Island, który jest najtańszą opcją, by zobaczyć bliżej Statuę Wolności i Dolny Manhattan w panoramicznym ujęciu. Prom jest darmowy, przejażdżka trwa ok. 25 minut w jedną stronę. Przepływa się całkiem blisko Statuly, za wycieczkę na Wyspę, trzeba dużo zapłacić i podobno wcale nie robi wrażenia. Oczywiście, żeby mieć piękne zdjecia, musi być ładna pogoda, a tej zabrakło, zaczęło się rozpogadzac jak już wracaliśmy. Na State Island chyba nie ma nic ciekawego, bo wszyscy od razu wracają na Manhattan.
Trasę naszego zwiedzania wymyślaliśmy trochę na bieżąco, posiłkując się jednym przewodnikiem, niezbyt niestety dokładnym, ale w gruncie rzeczy wystarczającym.
Warto zajrzeć na początek do Muzeum Indian, ciekawa wystawa z przedmiotami codziennego użytku i ozdobami różnych plemion, wstęp darmowy.
Spacer wzdłuż rzeki Hudson nie jest obowiązkowym punktem przy tak małej ilości czasu, ale dzięki temu mieliśmy takie a nie inne zakończenie dnia, o czym pisać będę na końcu. Zaliczyliśmy za to inny obowiązkowy punkt, trochę pokretnie, bo Starbucksową kawę wypiliśmy kupioną w markecie za niecałe 3$. Zdjęcie ze specjalną dedykacją dla MrsCake ;)
Od oglądania wieżowców można oczywiście skręcić kark, ale robią ogromne wrażenie, szczególnie w zestawieniu najnowszych osiągnięć, ze starymi ceglanymi z bogatym detalem architektonicznym.
Z Broadwayu dotarliśmy na miejsce pamięci WTC. Zabudowują je powoli, a ogromne fontanny z dziurach po wieżowcach robią naprawdę wrażenie. Niestety mimo tabliczek z prośbą o szacunek i ciszę jest tam jak na jarmarku, wszyscy robią sobie zdjęcia jakby naprawdę trzeba było...
Stamtąd już rzut beretem na Wall Streat. W przewodniku piszą, że warto zajrzeć pod nr 1, gdzie w Bank of New York w hallu można zobaczyć piękne złocone sufity... Niestety można zajrzeć tylko przez drzwi, bo nawet z moim urokiem pan ochroniarz nie chciał mnie wpuścić ;)
Ze względu na czas, odległości, temperaturę i widoki z promu zdecydowałam się jednak na zwiedzenie mostu Brooklińskiego. Pylony i wanty robią ogromne wrażenie i do tego ten niezwykły pomysł by kładkę dla pieszych i rowerów puścić powyżej samochodów - świetny efekt.
Wróciliśmy na Broadway, na której jedząc kawałek pizzy kolejny raz się przekonałam, że między podstawową ceną, a końcową jest ogromna przepaść w postaci podatków i różnych niespodziewanych opłat.
Dalej było SOHO, na wejściu do którego jeden z banków w swojej reklamie pewnie kredytu pytał nas, czy jesteśmy przygotowani na SOHO? Krzyczące wyprzedażami sklepy zawiodły nas niespodziewanie pod sam Empire State Building, gdzie zostaliśmy zaatakowani przez naganiaczy, którzy oferowali bezkolejkowy wjazd i w ogóle super pakiet wszystkiego za jedyne 50$. Zwykły wjazd bez pośredników to 29$ na dorosłą osobę, nie zdecydowaliśmy się. Dzień jeszcze w pełni, co by tam oglądać ;)
Zapomniałam napisać, że w międzyczasie padał deszcz, więc zdecydowałam się kupić wreszcie parasolkę - obowiązkowo z napisami "New York", "Time Square" itd. Liczyłam, że już więcej nie będzie... Deszcz dopadł nas jak wychodziliśmy z Time Square, do którego na szczęście dla jakości wrażeń dotarliśmy już o zmierzchu. I tu sprawdza się zasada, że najbardziej lubię to co się świeci, bo TS zrobił na mnie największe wrażenie. W deszczu, mokre ulice potegowały wrażenie.
W deszczu niestety i dość pośpiesznie dotarliśmy do Central Parku, gdzie nie udało się już pobiegać, bo po zmroku jak wiadomo to raj morderców albo zombi. Metrem dotarliśmy na spokojne swojskie Queens, w tym samym sklepie co wczoraj, u Araba, zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy do hotelu. Oczywiście w deszczu i w towarzystwie piorunów...
Zebrałam burzę... Mam nadzieję, że to już ostatnia. Od teraz już tylko ładna pogoda :)

2 komentarze:

  1. eeeek!! :) :) :) ach i och i w ogóle cudownie :) w burzy też mogłabym tam spacerować, podjadać bajgla i popijać kawą Starbucksową i trzecią ręką trzymać parasol ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mi by się przydały dwie dodatkowe by prowadzić samochód i pisać jednocześnie bloga ;))

    OdpowiedzUsuń